Durban wita nas cieplejszą temperaturą (26 stopni), ale i chmurami (nie pada – to najważniejsze). Wg. mnie nie jest tak ładnym miastem jak Kapsztad (który wysoko postawił poprzeczkę), ale to kwestia gustu. Jedno muszę oddać Durbanowi, ma śliczne akwarium. Widzieliśmy już ich kilka (w Sydney, w Tajlandi) ale to było śliczne, szczególnie rafa i małe rybki któ pływały stadami. Nawet zrobiłam sobie szybki piling na ręce z krabów.
Jedziemy do miasta St. Lucia na rejs po jeziorze z hipopotanami. Jezioro bardzo zamulone, na szczęście niegłębokie bo w najgłębszym miejscu ma 2 metry. Jak dla mnie hipopotamy (dalej w skrócie „hipcie”) wyglądały jak kamienie które od czasu do czasy wydawały dźwięki typu pierdnięcia i wyrzucały trochę wody. Dla mnie nic specjalnego, ale pewnie się nie znam, bo Szymon piał z zachwytu i celował w nie obiektyw. Słońce grzało, a że stateczek miał odkryty dach to ja się opalałam i jakoś beczące „hipcie” mnie nie rozanieliły.
Wieczorkiem docieramy do bardzo klimatycznego i wkompowanego w naturę hotelu. Hotelik jest mały ma ok. 30 pokoji typu loggia. Domki są ze sobą połączone (podkreślam połączone jedną ścianeczką). Ma to ogromne znaczenie w nocy. Dlaczego ? Już wyjaśniam. W nocy nie umię spać. Chrapanie. Chry… chry…. chry…. Szturcham mego Szymka…- nie chrap…. On się budzi …. – przecież nie chrapię…. Racja, bo chrapanie nie ustało, to gościu za ściany „pilował” całą noc. Stopery trochę pomogły, ale i tak się budzę się co godzinkę.
